Zyskałem ostatnio nową miłość. Zespół Lynyrd Skynyrd, znacie? A któż by nie znał piosenki Sweet Home Alabama, która ma już przecież status kultowej. Zapraszam serdecznie w podróż na amerykański south-western, do krainy magicznych równin, kukurydzy i grzechotników; ranch i kowbojów, do matecznika ludzi prostych i bardzo przywiązanych do wartości, na których wyrośli, i które niezmiennie przekazują potomnym. Do miejsca, gdzie broń palna dostępna jest łatwiej niż woda. Po prostu: American Dream.
Powołany do życia w latach 1960. przez bandę hippisów, święcił tryumfy przez ponad dekadę. Dobrą passę przerwała katastrofa lotnicza, w której życie postradał m.in. lider zespołu. Reaktywowany w 1987 roku przez młodszego o jedenaście lat brata zmarłego tragicznie oryginalnego wokalisty, człowieka o bardzo podobnej aparycji i równie zbliżonym, a moim zdaniem nawet lepszym, bardziej przestrzennym głosie.
Niektórym przeszkadzać może to, co jest esencją twórczości i image’u zespołu, a mianowicie: western. Wiecie: partia republikańska i głoszone przez nią radykalne poglądy, ogromne przywiązanie do, młodych stosunkowo przecież, tradycji amerykańskich, kult flagi, do tego wielkie oddanie religii oraz radośnie-buńczuczny przekaz: postaw swoje stopy nieproszenie na mojej ziemi, a zostaną ci one odstrzelone, razem z głową. A ja to kupuję i nawet lubię. Warto w coś wierzyć, w coś innego niż tylko pieniądz. A przy okazji nikt nie ma prawa wpieprzać się we mnie i w moją własność, która powinna być świętością. Do tego megakilogramy grillowanej wołowiny w postaci steków, hektolitry lekkiego piwa i rogi bawołu na masce twojego brutalnie, acz przyjemnie mruczącego Dodge Chargera z ’66 roku. I rozległy zawał w wieku 57 lat. Stylowe, na swój sposób.
Co bardzo ważne, repertuar prezentowany przez Lynyrd Skynyrd spełnia całkowicie moje założenia muzyki kompletnej. Bo, warto wiedzieć, w życiu kompletne muszą być jedynie dwie rzeczy: teksty i muzyka. Wracając do tej ostatniej, w większości mamy tutaj rytm grany na trzy: tj. talerz, bęben basowy i werbel, co już samo w sobie nierzadko bywa wyznacznikiem wpadającego w ucho utworu. Wszak geniusz (i piękno!) tkwi w prostocie. Dodać do tego urzekające brzmienia mnogich gitar oraz świetny głos i wielką charyzmę wokalisty, i mamy przepis na ogromny sukces. Podobnie, jak w przypadku zespołu KISS, Lynyrd Skynyrd z całą stanowczością ma w sobie to nieuchwytne „coś”.
Z wielu piosenek Lynyrd Skynyrd płynie do nas dobry i bardzo budujący przekaz, na przykład:
♪ Boy, don’t you worry… you’ll find yourself
Follow your heart, lord, and nothing else
And you can do this, oh baby, if you try
All that I want for you my son,
Is to be satisfied ♪
Ten fragment śpiewam codziennie, najfajniej niesie się w wannie, co zgodnie potwierdzają sąsiedzi. Cholernie zazdroszczę takim muzykom. Satysfakcji z wykonywanej pracy, która jest dla nich czymś najlepszym na świecie – bo oni nieodmiennie kochają to, co robią, przebywania w trasie, doznań związanych z koncertami oraz satysfakcji, że zarobione pieniądze są jedynie zwieńczeniem spełnionego życia. Głęboko jednak wierzę, że kiedyś, za sprawą szlifowanej z wielką pasją perkusji, finalnie do nich dołączę. Może nie do Skynyrdów, ale nie tylko oni jedni są na świecie. Są jednak wybitnie, wyjątkowo dobrzy i mają swoje nienaruszalne miejsce w kanonie prawdziwej muzyki, a jedyne, nad czym boleję, to fakt, że zespół dał w maju ubiegłego roku koncert w Warszawie, a ja na nim – kretyn – nie byłem. Za dupami się uganiałem, co jest jako takim, wcale niezłym rozgrzeszeniem.
A więc: see you in (God Bless) America!