Wybrał się Buster do jednego z wielkopowierzchniowych sklepów RTV-AGD; nie zrobię chyba kryptoreklamy, jeśli napomknę, że był to prawdziwy żer dla skner, pomimo że Buster do specjalnych skąpiradeł nie należy, a i osoba podówczas mu towarzysząca, z tego co jest mi wiadome, nie przyszła na świat w rodzinie Szkotów. Zaszliśmy, bo było po drodze.
Oglądaliśmy laptopy
A chodziło o sprzęt w miarę niedrogi, mający służyć wyłącznie do korzystania z podstaw internetu człowiekowi, dla którego Intel to pierwszy człon nazwy pewnego mediolańskiego klubu piłkarskiego, zaś Chrome oznacza po prostu chrom. Może i czasem lepiej jest mniej wiedzieć? Tak czy inaczej, z przeprowadzonego rozpoznania jasno wynika, że rynek został zdominowany przez trzech producentów, w kolejności alfabetycznej: ASUS, HP, Lenovo. Najchętniej brałbym ten ostatni, gdyby jednak nie fakt, że – tak samo jak u ASUS-a – w modelach mieszczących się w przyjętej kategorii cenowej klawiatury zostały wykonane z plastiku odzyskanego z pudełek po opakowaniach lodów familijnych. Polityka prorodzinna kwitnie, podobnie zresztą jak moja wściekłość na konkluzję, że jedyną firmą oferującą obecnie laptopy o klawiaturach nieuginających się jak resory starego Żuka na kartoflisku, jest Hewlett-Packard, do której wyrobów swój stosunek wyrażę może w sposób następujący:
– Mam wydać 2 tysiące na laptopa HP? Wolę już zjeść te pieniądze.
Być może wypuścili na rynek kilka dobrych drukarek laserowych, ale przy tylu modelach podobna sztuka udałaby się nawet trzem Murzynom, klecącym te urządzenia w ugandyjskim garażu, z części znalezionych na śmietniku. Natomiast cała reszta sprzętu HP zawsze rozsypywała mi się w rękach, jeszcze przed podłączeniem do gniazdka. – Ach, Buster, bo ty masz takie silne dłonie – zaraz zachwyci się jakaś dziewucha. A pewnie, że mam – odpowiem. Jednak drukarek produkcji Brothera (uwielbiam), Canona, czy nawet Lexmarka nie uszkodziły…
W pewnym momencie moją uwagę przykuła następująca scena
Gość z działu laptopów objaśniał coś klientowi, którym był facet o mordzie tak cwaniackiej, że nie powierzyłbym mu nawet zadania zatankowania mojego auta, z obawy, że trzy razy mnie podczas tej prostej – wydawałoby się – czynności oszuka. Zakładając oczywiście, że ten byłby podjazdowym pracownikiem stacji benzynowej, co z taką twarzą jawi się jednak jako zupełnie niewyobrażalne. Urodzony prezesik-krętacz w zasranej firmie, o! Szkoda dla takich powietrza.
– W tym systemie rejestr czyści się automatycznie, wszelkie błędy kasowane są na bieżąco, przez co całość pracuje sprawniej i odpada konieczność częstych reinstalacji windowsa – tako rzekł chłopak z obsługi sklepu.
– Czyli nie robi się pierdolnik? – tyle zrozumiał klient.
Wyraźnie skonsternowany i poważnie zdegustowany ekspedient – chciał nie chciał – musiał potwierdzić, jednak gdyby wzrok mógł zabijać, to klient zostałby w tym momencie całkowicie zdematerializowany z powierzchni planety. Nie mam bladego pojęcia, czy szumna wariacja na temat rejestrowych porządków w systemie jest prawdziwa i – szczerze mówiąc – nic mnie to nie obchodzi. Mogę oczywiście to sprawdzić, ale wolałbym już w tym czasie spróbować porozmawiać z Edwardem po angielsku, licząc na miłą i owocną konwersację, albo wkręcić żarówkę pani Gieni – mojej sąsiadce – gdzie mówiąc „wkręcić żarówkę” mam rzeczywiście, i z całą stanowczością, na myśli naprawę oświetlenia domowego.
Ktoś mógłby powiedzieć, że chłop sprawnie podsumował ten nudnawy i przydługi wykład jednym zdaniem, po męsku, a że na poziomie rynsztoka – no i co z tego?
A ja powiem, że chamstwo zawsze pozostanie chamstwem, a twarz wiele mówi o człowieku. Na szczęście.