Będąc na wyjeździe, przez 10 dni nie śniło mi się absolutnie nic. Rozmawiamy o tych snach, kończących się przebudzeniem, bo innych zazwyczaj się nie pamięta. Sprawą drugorzędną jest, czy rzeczona pobudka następuje rano, „rano” albo może o godzinie dziewiętnastej, po krótkiej poobiedniej drzemce (nie praktykuję… jeszcze). Zanim jednak o śnie, kilka słów gwoli wprowadzenia.
Szlug
Geneza tego przydomku jest anachronicznie (jak na tutejsze zawoalowane pseudo-pisarstwo) nieskomplikowana i wprost związana z papierosami. Mój kolega rzeczone kopcił całymi kartonami; nie zdziwiłbym się jeśli przepalił w życiu pociąg pancerny, a wszystko to był towar z polską akcyzą (pomijając może wycieczki zagraniczne na wschód, który to kierunek Szlug szczególnie sobie upodobał). Co tu dużo mówić – przez całe studia Szlug był moim najwierniejszym druhem i towarzyszem wielu pijackich eskapad, zawsze połączonych z wypaleniem mnóstwa papierosów mentolowych (innych obaj nie uznawaliśmy). Nie mówiąc już nawet o codziennych, wspólnych wizytach w uczelnianej palarni, gdzie słowo „palarnia” jest nadużyciem podobnym jak okrzyknięcie Volkswagena Golfa królem szos, i oznacza 4 metry kwadratowe przed tylnym wyjściem z wydziału. Sprzed przedniego, o wiele bardziej komfortowego, wejścia-wyjścia przeganiał nas zazwyczaj portier o posturze Adama Małysza. Mogłem (a mało to razy chciałem) powiedzieć mu kilka(dziesiąt) słów prawdy, w skrajnym wypadku wpieprzyć, ale obawa związana z relegowaniem z Wielkiej Uczelni Technicznej, w połączeniu z możliwością sprowadzenia przez niego (Adama Małysza) posiłków w postaci straży akademickiej, gdzie średnia wzrostu chłopa to metr dziewięćdziesiąt, a masy 110kg (ja niezmiennie oscyluję wokół osiemdziesiątki i wg mądrali od BMI zmagam się z nadwagą – pomyślcie o mięśniach, debile) powodowała, że grzecznie oddalaliśmy się na dwa kroki od znaku „Zakaz palenia”. Chociaż, nie powiem, jednego razu cieć (wtedy był chyba jakiś inny) zachęcił nas do przejścia przez hol do tylnego wyjścia:
Możecie przejść z tymi fajeczkami, panowie.
To było dopiero fajne doświadczenie.
Co się stało ze Szlugiem? Ożenił się. To właściwie mogłoby wystarczyć za całe wyjaśnienie i może niech tak będzie, zwłaszcza że nie dane mi było być na jego zaślubinach, nie poznałem również nigdy jego wybranki; kontakt urwał się z powodu rozjazdów i rozminięcia się dróg życiowych, więc – „bez orzekania o winie”, chociaż od pewnego czasu cholernie korci mnie, aby wznowić znajomość. A papierosy zapalimy sobie elektroniczne. Jednak… jak rozpoznać ludzi, których już nie znamy?
Studia
Mniej więcej 1/3 zajęć na studiach stanowiły te, odbywane przy komputerach, a ja – co tu dużo ukrywać – w tej mierze byłem noga. Oczywiście, potrafiłem wgrać dowolny system, ustawić go wedle życzenia, ba – niegdyś nawet pasjami pisałem proste programy w Basicu (gdy większość z Was, o urocze 20-latki!, była akurat na etapie nauki korzystania z nocnika), ale zajęcia na uczelni dotyczyły przede wszystkim programów obliczeniowych, tych do statystyk, tworzenia i edytowania rozmaitych map terenu, modelowania zlewni rzeki. Cóż za nudziarstwo! Mając do wyboru: spędzenie całego dnia na ploteczkach z osiedlowymi kumami albo dwie godziny pracy nad elektroniczną hydrologią, z całą stanowczością zdecydowałbym się na to pierwsze. Względem tych zagadnień wykazywałem się zawsze stosunkiem daleko lekceważącym; biologia i chemia – głównie te dwie nauki były w stanie wyzwolić w moim umyśle stan zainteresowania, graniczący z pasją. Siłą rzeczy potrzebowałem więc kompana, który weźmie na siebie większą część zadań realizowanych przy komputerach (a ja mogłem się z nawiązką odwdzięczyć, opracowując szczegółowe sprawozdania z laboratoriów), i tą osobą był właśnie Szlug. I w palarni, i podczas zajęć – gdzie zazwyczaj były zespoły dwuosobowe – doskonale nam się współpracowało.
Sen (zawarte wulgaryzmy – cytat z oryginału)
Wkroczyłem spóźniony na wydział, co nigdy mi się przecież nie zdarzało. O dziesiątej piętnaście rozpoczynały się ćwiczenia komputerowe, a ja przywlokłem swoje mięsiste członki punkt godzina jedenasta. Na pełnym luzie, bo wąsaty prowadzący przemieniał nieobecność w obecność nawet w wymienionej sytuacji. Naprzeciw nowo przybyłemu, w przerwie zajęć, z sali komputerowej wyszedł Szlug:
– Co jest, kurwa? – rzucił na powitanie dawnym zwyczajem
– Byłem u twojej starej i tak nam jakoś zeszło – ścisnąłem mu dłoń, że aż zapiszczał
– Ty, ale wiesz, że było kolokwium?
– Qué?
– Nie mów do mnie po włosku.
– To hiszpański, imbecylu. Jakie kolokwium, z czego?
– No z baz danych na pierwszej godzinie zajęć, Grzesiek do ciebie nie dzwonił?
– Nie!
– To dziwne, bo powiedział, że ci przekaże, żebyś przyjechał. Ze mną byś razem opierdolił, a tak to teraz sam będziesz się musiał z tym jebać.
Grzesiek! Gdzie jesteś, jełopie?! – darłem jadaczkę aż miło, biegając po korytarzu jakby w worek ukąsiła mnie mrówka ognista
Nie wiadomo skąd, chyba z samych czeluści piekieł, w ułamku sekundy doskoczył do mnie Grzesiek… Markowski, lider zespołu Perfect. Na żywo jeszcze mocniej wyglądem przypominał starą czarownicę. Zaczęliśmy się szarpać, silny był z niego gość, jednak nie aż tak silny. Piszę „był”, bo w wyniku naszej niefortunnej przepychanki, słynny rockman spadł w dziesięciopiętrową przepaść – mógłbym przysiąc, że za moich czasów w tym miejscu pięły się schody. Lecąc w dół, nie śpiewał Autobiografii.
Epilog
Obudziłem się z przeświadczeniem, że zabiłem Grzegorza Markowskiego. Była godzina jedenasta…